„Delenda est Carthago” - czyli o imperializmie amerykańskim w kontekście Iraku

This is the Polish translation of "Delenda est Carthago" - US imperialism hell bent on war with Iraq.

Jedną rzecz trzeba amerykańskiej administracji przyznać uczciwie. Uczy się. Mimo, że trwa w swej oszalałej neo-imperialnej furii, uczy się. Pomijając doświadczenia ostatnich wojen, które mają oczywisty wpływ na kształtowanie strategii tych obecnych i tych przyszłych, warto sięgnąć do przykładów o dużo większym ciężarze historycznym. Warto na przykład wskazać, iż Stany Zjednoczone, szczególnie w wymiarze polityki zagranicznej, nauczyły się bardzo wiele od ich wybitnego protoplasty – Rzymu.

Po drugiej Wojnie Punickiej, gdy Rzymowi udało się ostatecznie pokonać Hannibala i rozszerzyć swoją hegemonię terytorialną i polityczną w basenie Morza Śródziemnego, okazało się to rychło działaniem nie wystarczającym. Obecna była bowiem atmosfera permanentnej politycznej (czyli także militarnej) obawy. Jej przyczyną była gówna metropolia miejska, a więc i twierdza - Kartagina. Strach przed potężną symboliką tego miasta oddziałującą na ludzkie umysły, strach przed odrodzeniem się Kartaginy jako organizmu politycznego (a zatem i militarnego) powodował swoisty ferment. To z kolei pobudzało wyobraźnię i emocje, i spowodowało przekształcenie się kwestii kartagińskiej w dyżurny temat politycznej debaty. Fakt faktem, obawy te były uzasadnione. Przywódca Partii Wojennej, niejaki Cato, miał zwyczaj kończyć każde swoje przemówienie w senacie – nie ważne co akurat było przedmiotem obrad – zdaniem „Delenda est Carthago” („Kartagina musi być zniszczona”).

Zalecenie Katona zostało w końcu zrealizowane. Po trzech latach wyczerpującego oblężenia, podczas którego tysiące Kartagińczyków umierało powoli z wycieńczenia, głodu i epidemii (wczesny przekład efektywnych sankcji, nieprawdaż?) miasto zostało doszczętnie zniszczone, a Ci którzy przeżyli zostali sprzedani w niewolę. Tak oto Rzym nadał w świat wiadomość-przestrogę o losie tych, którzy nie zechcą się mu podporządkować, którzy nie zechcą uznać wartości rzymskiej cywilizacji.

Od tamtych chwil dzielą nas już oczywiście tysiące lat. Niewolnictwo dawno już wyszło z mody, masowych oblężeń także nie stosuje się już od dawna. Dziś modne jest zniewalanie całych społeczności za pomocą mechanizmów ekonomicznych. Określa się to jako „globalizacja”, a polega to na masakrowaniu państw i społeczeństw za pomocą środków pośrednich – manipulacji handlowych i zadłużenia zagranicznego. Przecież jest to sposób dużo bardziej opłacalny (tańszy i bardziej wydajny), niż urządzane przez Rzymian polowania na niewolników. Niemniej historia potrafi wyszykować nam od czasu do czasu taką sytuację, w której stare rzymskie metody militarnego podboju i okupacji zdobytych terytoriów, okazują się mieć dużo większe zastosowanie. Dobitnym tego przykładem jest właśnie Irak.

Niemniej jednak nawet tu dostrzec można ogromną przewagę nad prymitywizmem „starych metod”. Po wojnie Amerykanie zaprowadzą w Iraku reżim okupacyjny. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Okupacja owa wydaje się być zresztą priorytetową intencją wszystkich działań wojennych, które rozpoczną się już za chwileczkę. Powstały już nawet szczegółowe opracowania dotyczące funkcjonowania i kompetencji kolonialnej administracji, która ma się zająć odbudową zniszczonej Irackiej infrastruktury zaczynając oczywiście od przywrócenia zdatności polom naftowym i zainstalowania tam nowych urządzeń wydobywczych. Nikt nie podejrzewa Stanów Zjednoczonych o chęć totalnego zniszczenia Iraku i obrócenia jego terytorium w bezużyteczny i jałowy fragment ziemi przykrytej piskiem. Wręcz przeciwnie! USA chcą by pustynia rozkwitła, a ropa popłynęła szerokimi korytami. Wszystko to zaś ku chwale bożej oczywiście i ku pokrzepieniu amerykańskich zasobów skarbowych.

Inspekcyjny cyrk

Swoista zabawa w chowanego, realizowana za pomocą międzynarodowych inspektorów rozbrojeniowych spowodowała w pewnych kręgach pozytywne spekulacje. Pojawił się cień nadziei na to, że sytuacja nie osiągnie rozmiarów wojny. W tym samym czasie jednak Donald Rumsfeld wspaniałomyślnie zaproponował Saddamowi Husseinowi wygnanie w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku sugerując w ten sposób, że mógłby on w zasadzie uniknąć ewentualnego procesu. Tego typu dyplomatyczne menuety nie powinny jednak nikogo wprowadzać w błąd. Rzeczywistą miara sytuacji jest bowiem zgromadzony w Zatoce Perskiej potencjał militarny, który osiągnął już punkt, od którego nie ma w zasadzie odwrotu.

Saddam Hussein zdaje sobie sprawę, z realnej wartości obietnic Waszyngtonu. Wie, że są zabiegiem dyplomatyczno-propagandowym, wie, że stanowią swoistą kołysankę dla światowej opinii publicznej i pozorny pretekst, który usprawiedliwili kolejne zbrodnie w imię „międzynarodowego bezpieczeństwa”. Dlatego też Hussein wystąpił 17. stycznia w telewizji z publicznym orędziem i zapowiedział, że każdy kto zaatakuje Irak, „będzie zmuszony popełnić samobójstwo u bram Bagdadu”.

Przypomnijmy, że to płomienne przemówienie wygłoszone zostało w 12. rocznicę poprzedniej wojny w Zatoce Perskiej – operacji „Pustynna Burza”. Przypomnijmy także, że Irak został wtedy szybko pokonany kosztem 200 000 ludzkich istnień. Amerykańskie władze wraz z ich zapleczem przekonane są o rozegraniu i tej wojny według podobnego scenariusza. Niektórzy mają jednak wątpliwości - wystarczy przyjrzeć się bliżej neurotycznym reakcjom światowych rynków i wahaniom giełdowym.

Udowodnić niewinność

Mając świadomość swojej absolutnej słabości w konfrontacji z jedynym ogólnoświatowym hegemonem, władze Irackie postanowiły uczynić wszystko co tylko będzie możliwe by okazać dobrą wolę i pomóc ONZowskiej inspekcji w poszukiwaniach dowodów (nie)posiadania broni masowego rażenia. Na próżno! Po ponad 200 ekspedycjach, pod koniec grudnia zeszłego roku Hans Blix poinformował publicznie, iż nie znaleziono niczego. Nie było to do końca po myśli amerykańskich strategów, którzy Blixa wysłali do Iraku dokładnie po to by pomógł im udowodnić coś odwrotnego i pokazać, że Saddam Hussein jest rzeczywiście realnym zagrożeniem dla światowego pokoju. Zaraz po nieudanej eskapadzie Blixa i jego niepomyślnych wypowiedziach głos zabrał Kofi Annan – Sekretarz Generalny ONZ. 31. grudnia ogłosił, iż nie znajduje żadnych powodów dla militarnej interwencji w Iraku.

Odpowiedź strony amerykańskiej była następująca: to, że niczego nie znaleźliście dowodzi faktu, że zgodnie z naszymi przewidywaniami Irak musi coś ukrywać. Logika argumentacji Waszyngtonu, przypomina tę stosowaną podczas sądzenia czarownic setki lat temu. Biedną, przypadkową kobietę oskarżano o bycie czarownicą i torturowano, by przyznała się w końcu do winy. W przypadku gdy, któraś z kobiet się nie przyznawała, uznawano, iż została opętana przez diabła i dlatego właśnie jest w stanie oprzeć się torturom. Tak czy inaczej rzeczona kobieta kończyła na stosie.

Odkrycie jedenastu sprawnych, pustych głowic chemicznych kalibru 122mm natychmiast posłużyło za wygodny pretekst do podburzania wojennej histerii. Rzecznik prasowy misji rozbrojeniowej w Iraku oświadczył, iż nie było o tych głowicach ani słowa w – zawierającym 12 000 stron – irackim raporcie o programach zbrojeniowych. Jeden z wysokich rangą irackich oficerów tłumaczył, że żadna z nich nie miała nic wspólnego z jakimikolwiek zakazanymi programami zbrojeniowymi, a poza tym ich przydatność wojskowa już dawno wygasła – dlatego też zostały zapakowane w drewniane skrzynie i pozostawione w jednym z magazynów gdzie o nich najzwyczajniej w świecie zapomniano.

Wielce prawdopodobne jest, że władze irackie mówią w tym wypadku prawdę. Podobnie zresztą jak w sprawie nieco późniejszego odkrycia dużej ilości zgromadzonych notatek w domu jednego z irackich naukowców. Naukowiec ów upiera się, że są to po prostu notatki służące mu od lat do prowadzenia wykładów na uniwersytecie i do pracy ze studentami. Nawet jeśli okaże się to być niepodważalną prawdą, Saddamowi nie pomoże już nic. Stany Zjednoczone – niczym Królowa z „Alicji w Krainie Czarów” – chce najpierw wydać werdykt poświadczający winę oskarżonego, by potem móc spokojnie przeprowadzać ewentualny proces.

Pierwszy oficjalny raport zespół inspektorów przedłoży Radzie Bezpieczeństwa ONZ 27. stycznia. Zanim to jednak nastąpi Hans Blix – szef misji rozbrojeniowej i Mohamed El Baradei – szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej odwiedzili Bagdad i ostrzegali Irakijczyków – „sytuacja jest bardzo napięta i bardzo niebezpieczna”. Blix dodał, że Irak będzie mógł uniknąć wojny tylko wówczas gdy przedstawi niezbite dowody na to, że zrezygnowano ze wszystkich nuklearnych, chemicznych i biologicznych programów militarnych.

Normalny proces odbywa się na zasadzie dowodu winy oskarżanego przez prokuratora. W tym zaś wypadku zasada domniemanej niewinności nie obowiązuje, a oskarżony jest a priori uznawany za winnego do momentu kiedy nie przedstawi dowodu swojej niewinności! Mało tego okazuje się, że wymaga się nawet od niego entuzjazmu przy pomaganiu oskarżycielom w prowadzeniu postępowania dowodowego poświadczającego, iż jest on rzeczywiście winny. Waszyngton w akcie desperackiego poszukiwania motywów dla rozpętania kolejnej wojny, autorytatywnie stwierdza, iż Irak nie musi „wymiernie naruszać litery ONZowskiej rezolucji” by zasłużyć na amerykański atak. Innymi słowy: winny dopóki nie udowodni niewinności.

Dlaczego wojna?

Amerykańska polityka zagraniczna oparta jest na logice ślepego słonia, miotającego się agresywnie po niewielkiej przestrzeni otoczonej przeszkodami w nadziei przełamania, którejś z barier samą masywnością swego uderzenia. Niestety nie zawsze jest to możliwe. Zaiste interesująco wygląda porównanie twardej linii wobec Iraku i umiarkowanej polityki w stosunku do Korei Północnej. Tej ostatniej Bush obiecał dostawy energii i kontyngenty żywnościowe w zamian za porzucenie nuklearnych programów zbrojeniowych. Północnokoreański reżim nie ukrywa, że posiada broń jądrową, i że prowadzi prace nad jej udoskonaleniem. Wysyłanie do Korei międzynarodowej inspekcji traci zatem sens. Mimo to, Bush nie ma jednak zamiaru wszczynać wojny z Koreą. Przyczyna jest oczywista. Północnokoreański reżim dysponuje ogromną armią i potencjałem nuklearnym. Oznacza to, że w wypadku prowadzenia realnych działań wojennych straty mogły być naprawdę poważne. Tymczasem dużo łatwiej jest przecież tyranizować słabszych od siebie.

Rządząca w Waszyngtonie koteria już dawno temu (jeszcze przed 11. września) podjęła decyzję o konieczności obalenia Saddam Husseina oraz okupacji Iraku. Przyczyny tej zdecydowanej determinacji są rozmaite: polityczne, strategiczne, ekonomiczne, a nawet czysto personalne. George W. Bush, który „wygrał” wybory prezydenckie dzięki rażącej manipulacji chce za wszelką cenę pozostać w Białym Domu. W związku z tym, że do następnych wyborów prezydenckich pozostał już tylko rok kalkuluje (oglądając się zapewne na wzrost popularności M. Tatcher po wojnie o Falklandy), iż mała zwycięska wojna w imię pokoju i bezpieczeństwa na pewno by mu nie zaszkodziła. To, że pociągnie ona za sobą ofiary śmiertelne jest po prostu jakimś banalnym, trywialnym, nie wartym uwagi zjawiskiem w porównaniu z polityczną przyszłością George’a W.

Polityczna kariera Busha Juniora nie jest jednak tą najważniejsza z przyczyn. Zresztą byłby to powód głęboko niewystarczający, by zaangażować Stany Zjednoczone w krwawą wojnę i ryzykowny do pewnego stopnia konflikt. Przyczyn tego jest dużo więcej i są one dużo ważniejsze.

Od czasu upadku ZSRR, Stany Zjednoczone są jedynym i samodzielnym światowym mocarstwem. 37% światowego budżetu przeznaczonego na zbrojenia leży w gestii USA, a aż 40% światowej produkcji broni. Żadne z państw nie może sobie pozwolić na to, by choćby zbliżyć się do takich „standardów”. Mając to na względzie USA – zgodnie ze swoją imperialna polityką – uznało się za strażnika światowego kapitalizmu. Waszyngton zdecydował spalić wszystkie podpisane wcześniej umowy, które tworzyły bazę dla „prawa międzynarodowego” zakresie bezpieczeństwa. Od tamtego momentu główną zadadą amerykańskiej polityki zagranicznej jest prawo pięści, którego dojrzewanie spowodowało to z czym obecnie mam do czynienia – absolutny brak tolerancji dla każdego reżimu państwowego nie godzącego się na amerykańską hegemonię. Tak było w Kosowie, tak będzie i w Iraku.

Pomimo masakry Irakijczyków podczas „Pustynnej Burzy”, pomimo dziesięciu lat barbarzyńskich sankcji, które powodują permanentny głód i nędzę Irak pozostał liczącym się i groźnym mocarstwem w regionie Bliskiego Wschodu. USA chcą zlikwidować tę lokalną potęgę za wszelką cenę i dać tym sposobem prewencyjną nauczkę wszystkim tym, którzy mają zamiar opierać się amerykańskiej dominacji. „Widzicie co dzieje się z tymi, którzy stają nam na drodze?” – oto właściwa treść amerykańskiego przekazu.

Uproszczeniem byłoby niewątpliwie określać nadchodzącą inwazję jako po prostu „wojnę o ropę”. Niemniej uczciwe przyznać trzeba, ze kwestia ropy naftowej odgrywa tu kluczową rolę. Nie od dziś wiadomo, że gospodarka amerykańska jest wybitnie od niej uzależniona, zaś największe złoża znajdują się właśnie na Bliskim Wschodzie. George W. Bush pochodzi z teksańskiej rodziny, która całe swoje bogactwo zawdzięcza tylko ropie naftowej, Dick Chenney – wiceprezydent USA – także związany jest z amerykańskimi koncernami naftowymi. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że naftowe lobby jest najbardziej wpływową frakcją amerykańskiej oligarchii i w szerokim zakresie – wraz ze słynnym Military Industrial Complex - kształtuje politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych.

Arabia Saudyjska

Głównym zaopatrzeniowcem Stanów Zjednoczonych w ropę naftową pozostają przyjazne USA władze Arabii Saudyjskiej. Reżim doprawdy pasożytniczy, który rządzi za pomocą metod dalekich od jakiejkolwiek formy demokratyzmu. Jest to po prostu fundamentalistyczna dyktatura, która za podstawę dialogu politycznego uznaje więzienie i torturowanie swoich przeciwników, która dyskryminuje kobiety, a złodziejom obcina ręce. Naturalnie nie przeszkadza to Stanom Zjednoczony włączać Arabię Saudyjską w poczet koalicji krajów demokratycznych.

Wzywając imię Allacha, członkowie saudyjskiej rodziny królewskiej piją whisky i inne  drogie alkohole, przyjemności cielesnych zaś dostarczają im haremy. Ci państwo przy władzy zdołali się utrzymać dzięki rozbudowanemu i niezwykle funkcjonalnemu aparatowi represji oraz ogromnym złożom ropy naftowej na ich terytorium. Sielanka ta już się jednak kończy.

Problemy na rynku naftowym odbiły się oczywiście na stopie życiowej obywateli Arabii Saudyjskiej i to znacznie bo zostały nadszarpnięte, aż o 20% w stosunku do lat 80-tych. Bezrobocie szerzy się swoją gangreną w tempie zastraszającym, szczególnie wśród saudyjskiej młodzieży. Jest to oczywistym sygnałem narastającego fermentu społecznego, którego za pomocą nagiej represji zwalczyć się zwyczajnie nie da.

Szokującą niespodzianką był dla Waszyngtonu fakt pochodzenia większości terrorystów związanych z wydarzeniami z 11. września. Nie byli oni Irakijczykami, nie byli Afgańczykami, ale właśnie Saudyjczykami. Było to jednak całkowicie przewidywalne. Zwróćmy bowiem uwagę na fakt, że tamtejsza klika rządząca, świadoma swojej słabości i braku jakiegokolwiek przełożenia społecznego, doszła do porozumienia z ultrafundamentalistyczną sektą islamską Wahhabitów. Dała jej praktycznie wolną rękę do działania pod warunkiem, że będzie ona zachęcała do prowadzenia „świętej wojny” tylko poza granicami kraju.

Reakcyjni, usposobieni fundamentalistycznie bandyci jak na przykład Osama bin Laden (nota bene: ma on bardzo ścisłe związki z saudyjską rodziną królewską) byli przez długie lata sponsorowani przez CIA i skorumpowany reżim saudyjski, po to by atakowali oni radzieckie swojska w Afganistanie. Wtedy właśnie kształtowały się struktury takich organizacji jak Al Quida. Nie było to postrzegane jako problem tak długo jak terroryści mordowali Rosjan. Jednak po rozpadzie ZSRR swoją uwagę skierowali oni na USA i jak to czasem bywa – wściekły pies ugryzł dłoń, która go karmiła.

Interesujący jest fakt totalnego zaufania jakim Stany Zjednoczone obdarzyły Arabię Saudyjską. Zaniechano nawet standardowego monitoringu sytuacji. Niedawno światło dzienne ujrzała informacja, że w aktach CIA nie było ani jednej kompletnej „teczki” poświęconej sytuacji w Arabii Saudyjskiej. Wyjaśniało by to poniekąd fakt absolutnego zaskoczenia jakim dla amerykańskich służb i administracji okazał się być 11. września. Niemniej sytuacja wygląda teraz zupełnie inaczej.

W tej chwili Stany Zjednoczone nabierają rosnącej podejrzliwości. Obawiają się – nie bez powodu zresztą – że saudyjska rodzina królewska może zostać wcześniej czy później obalona. Świadczy o tym nie tylko wspomniane już niezadowolenie społeczne, ale i przypominające bardziej polityczne rozłamy niż rodzinne kłótnie, podziały w łonie monarszej familii. Co z tego wyniknie trudno na dłuższą metę przewidzieć, ale jedno można stwierdzić z całą pewnością. Wymknięcie się Arabii Saudyjskiej spod kontroli USA było by dla Stanów bardzo silnym ciosem. Gospodarka amerykańska w dużym stopniu zależy od dostaw saudyjskich. Tam właśnie bowiem ulokowane są największe na świecie złoża ropy naftowej.

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że w przypadku rozruchów społecznych i ewentualnego obalenia reżimu w Arabii Saudyjskiej, USA podejmą okupację. Oczywiście nie całego kraju – byłoby to mało opłacalne. Zajmą po prostu pola naftowe, które zgrupowane są na wybrzeżu, Arabom pozostawiając nieco mniej atrakcyjny piasek pustyni.

Dopiero uwzględniwszy powyższe, nadchodząca awantura wojenna w Iraku wpisuje się w pewien szerszy obraz wydarzeń. Primo: irackie złoża naftowe są drugie co do wielkości i kontrola nad nimi ma dla USA ogromną wartość strategiczną; secudno: Ewentualną interwencję w Arabii Saudyjskiej trzeba skądś przeprowadzić – Irak wydaje się najbardziej dogodną z pozycji.

Wziąwszy pod uwagę wszystkie opisane fakty i zjawiska jasnym staje się dlaczego Stany Zjednoczone podejmują próbę ustanowienia stabilnej struktury militarnej w regionie – jest to dla nich strategicznym priorytetem. Stąd bierze się ten olbrzymi, histeryczny wręcz, nacisk na podjęcie działań wojennych – im szybciej tym lepiej.

Ciekawe okoliczności

Odkrycie kilku bezużytecznych głowic, podobnie jak i kilka przeoczeń, które wytknięto Irakowi nie daje Hansowi Blixowi większych szans na przekonanie Rady Bezpieczeństwa i wywołanie wojny pod jej auspicjami. Blix spodziewa się jednak – tak przynajmniej deklaruje – iż zostanie poproszony o dostarczenie dalszych meldunków w lutym tego roku. Do tego czasu, strumyczek drobnych rewelacji i niedopatrzeń nabierze już zapewne odpowiednich propagandowych rozmiarów i na ich podstawie będzie można argumentować, że Irak nie mówi prawdy.

Nie oznacza to jednak, iż sytuacja USA jest komfortowa. Stany na swej histerycznej wojennej ścieżce napotykają na wiele trudności. Państwa sąsiadujące z Irakiem snują realne obawy co do konsekwencji amerykańskiej inwazji, a anty-amerykańska gorączka wśród społeczeństw Bliskiego Wschodu nabiera niebezpiecznych dla USA rozmiarów. Saddam Hussein też nie pozostaje bierny, wysyła misje poselskie do wszystkich swoich sąsiadów i prowadzi z nimi rozmowy. Byłoby złudzeniem sądzić, że którekolwiek z państw sąsiednich jest w stanie realnie pomóc Irakowi. Zresztą kraje te będą same musiały walczyć o przetrwanie. Tak więc Stany Zjednoczone nie mają powodu obawiać się rządów lub armii państw regionu, lecz tego co nazywa się obecnie „arabską ulicą”.

Ostatnie sondaże wyraźnie wskazują na wrogą, antyamerykańską postawę społeczeństw Bliskiego Wschodu. W Egipcie jedynie 6% ludzi deklaruje poparcie dla Stanów Zjednoczonych podczas gdy 69% wyraża zdecydowany sprzeciw. W Jordanii społeczeństwo jest do tego stopnia podzielone, że niezdecydowanych praktycznie nie ma. 25% deklaruje nastawieni pro-amerykańskie podczas gdy 75% anty-amerykańskie. Władza w obu tych krajach jest bardzo niestabilna. Inwazja na Irak, wywołując kolejną falę ostrych protestów zdestabilizuje ją jeszcze bardziej. Poza tym ostatnie wypadki w Jemenie, gdzie w zamachu terrorystycznym zginęło dwóch amerykańskich obywateli są oczywistym sygnałem. W ramach spirali przemocy, którą nakręcają obecnie Stany Zjednoczone rozleje się szybko kolejna fala terroru przeciwko obiektom amerykańskim i zachodnim. Akcje USA – nie mające nic wspólnego z właściwą treścią sformułowania „wojna przeciwko terroryzmowi”, będące dokładną egzemplifikacją sformułowania „państwowy terroryzm” - nie tylko nie rozwiążą problemu, ale bez wątpienia go pogłębią. Nasili to bowiem klimat bezradności, frustracji i zgorzknienia wśród tamtejszych społeczności, czego rezultatem będzie oczywiście zastrzyk nowych ochotników dla wszystkich możliwych organizacji terrorystycznych.

To jednak nie wszystko. Kłopoty Stanów Zjednoczonych nie kończą się na bliskim wschodzie. Coraz bardziej niezadowolona robi się Europa. Ewidentnie poirytowani bezczelną arogancją ich amerykańskich „sojuszników”, europejscy przywódcy konsolidują się w swej krytyce. Prawdziwą przyczyną dla zorganizowania spektaklu z inspekcją międzynarodową była właśnie opozycja kilku członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, którzy byli niezbyt entuzjastycznie nastawieni do perspektywy wojny. Na pierwszym miejscu Francji. Jacques Chirac – prezydent Francji – zapowiedział 17. stycznia, że inspektorom należy dać więcej czasu, a jednostronna akcja militarna przeciwko Irakowi byłaby złamaniem prawa międzynarodowego. Nie wynika to bynajmniej z wrodzonego humanitarnego usposobienia Chiraca. Francuski kapitał także ma na Bliskim Wschodzie swoje interesy. Z Irakiem i Libią w szczególności, Francuskie przedsiębiorstwa realizowały – ku wściekłości USA - lukratywne kontrakty. Oczywistym jest dla każdego, że skoro owe lukratywne kontrakty są już podpisane ze stroną francuską, to nie mogą być podpisane z Georgem Bushem. Ale i cierpliwość jego samego się kończy. „Jestem już zmęczony ciągłymi grami i oszustwem, tyle mogę powiedzieć o przedstawionym planie wizyty inspektorów”.  Coraz bardziej agresywne deklaracje z jego strony kierowane są nie tylko do Bagdadu, ale i do Paryża. Przesłanie tej wypowiedzi jest bardzo czytelne.  „Jeśli będziecie się nam konsekwentnie sprzeciwiali w sprawie Iraku i tak zaatakujemy i dopilnujemy by wszystkie Wasze kontrakty zostały podarte i wylądowały w koszu na śmieci. Jeśli zaś nas poprzecie, to macie szanse na okruchy z naszego stołu.” W końcu końców, po wielu westchnieniach i z płaczem Francja zdecydowała się poprzeć amerykańskich „przyjaciół”, a nawet wysłać do Iraku wojsko.

W odniesieniu do działań Rosji stwierdzić można jedno. Są dokładną repliką schematu postępowania z 1991 roku, gdy Mihaił Gorbaczow po kilku antywojennych deklaracjach, zostawił w końcu Irak na pastwę amerykańskich bomb. Póki co Moskwa wypchnęła do „negocjacji o rozbrojeniu” (czytaj: kapitulacji Iraku) wiceministra spraw zagranicznych Rosji, która też ma w Iraku swoje interesy. Większość infrastruktury wydobywczej w Iraku oparta jest na radzieckiej bazie maszynowej i technicznej, która bądź co bądź warta jest sporo. Stronie rosyjskiej przyobiecano zwrot poniesionych strat. Ile warta jest ta obietnica to już inna sprawa.

Do tego dochodzi sprzeciw Niemiec, który tez nie jest bez znaczenia.

Przygotowania

Dyplomatyczna komedia wciąż trwa, ale nie ona jest w tym wszystkim najważniejsza. Kluczową rolę odgrywa nieustanne rozbudowywanie machiny wojennej w Zatoce. Stany Zjednoczone i Wielka Brytania gromadzą już od jakiegoś czasu w Zatoce Perskiej wojska. I nie chodzi tu o dwa smętne oddziały komandosów. Po raz pierwszy Waszyngton posłał na Bliski Wschód całą dywizję – ponad 11 000 żołnierzy. Centrum dowodzenia znajduje się w Katarze. Wielka Brytania zapowiedziała ekspedycję złożoną z 30 000 żołnierzy, czyli jednej czwartej całej brytyjskiej armii! Dodatkowo obiecała czołgi i wsparcie artyleryjskie. Celem jest najprawdopodobniej osiągnięcie około 100 000 stacjonujących tam żołnierzy. Takich sił nie gromadzi się dla zabawy – ci żołnierze zostaną wykorzystani!

Wszyscy, którzy mają jeszcze tę złudną nadzieję, że ONZ może w jakikolwiek sposób powstrzymać inwazję Iraku, po raz kolejny będą mieli okazję przekonać się, że nie może być o tym mowy. Czy istnieje jakikolwiek – satysfakcjonujący George’a Busha – dowód na to, że Irak nie posiada broni masowego rażenia? Odpowiedź jest prosta – takiego dowodu, nie ma i nie będzie. Blix, nawet niczego nie znalazłszy, nie ośmieli się zawyrokować „niewinny”, szepnie najwyżej, że „nie zostało udowodnione…”.